Hej! Dzisiaj premiera "Pluszowego misia" i z tej okazji mam dla Was Prolog i pierwszy rozdział tej oto książki. Zapraszam!
Prolog
Każdy policjant ma taką sprawę. Tę
jedną, która nie daje spać po nocach i ciągle woła z zakamarków umysłu. Tę
jedną porażkę, przez którą nie da się odejść spokojnie na emeryturę. I właśnie
taka sprawa zepsuła mi całe prywatne życie, wszystkie związki, relacje z
dziećmi i byłymi żonami. To właśnie przez nią obgryzam paznokcie, patrząc po
raz setny na te same zdjęcia, te same artykuły, szukając jakiegoś szczegółu,
który by wszystko rozjaśnił. To przez nią leży na podłodze kolejna pusta już
flaszka, a obok porozrzucane napoczęte paczki fajek. To właśnie to dochodzenie,
to niedokończone śledztwo sprawia, że zamiast zwinąć dilera, którego numer zapisałem
w telefonie, dzwoniłem do niego po następną plastikową torebkę z białym
proszkiem.
Każdy policjant ma taką sprawę, przez którą boi się zasnąć –
tak bardzo, jak brzydzi się swojego odbicia w lustrze.
Ja również mam taką. Sprzed
niemalże dwudziestu pięciu lat. Zabawkarz, to on prześladuje mnie przez cały ten
okres. Nie byłem żółtodziobem, nie. Miałem już za sobą kilka sukcesów.
Arogancja młodzika, parcie na szkło, kariera. Czas pokazał, że to gówno warte.
Wtedy było inaczej, ale czy to jest usprawiedliwienie? Wszyscy tak robili,
przecież wszyscy tak robili! Liczyły się statystyki, a nie sprawiedliwość.
Niezbyt to heroiczne, prawda? Lecz takie były realia. Wystarczyła poszlaka, by
wsadzić kogoś do więzienia. Prokuratura, sądy, policja – działaliśmy w jednym
kręgu zaufania. Nie liczyło się, kto jest winny, a kto nie. Bo czy kiedykolwiek
tak naprawdę ma to znaczenie? Ręka rękę myje. Ja kryję ciebie, ty kryjesz mnie.
Proste.
Autentycznie proste.
Znaleźliśmy schemat: dwie ofiary zamordowane w identyczny sposób, a tylko jeden
nad wyraz oczywisty sprawca. Po co czekać? Po co zbierać inne dowody, szukać
poszlak? Społeczeństwo domagało się głowy, więc my ją dostarczyliśmy. Czy to
naprawdę takie złe? Wprowadzić spokój do społeczności za cenę zaledwie jednego
życia. Prosty rachunek, czyż nie? Większy obrazek. Życie jednostki jest niczym
w porównaniu z życiem wielu. Prawda?
Dlaczego zatem nadal
nie mogę spać – po tylu latach? Dlaczego, gdy kazano odwrócić wzrok, zrobiłem to
i nie czułem się z tym źle? Powinienem zgłosić, że pojawiły się kolejne zwłoki,
kolejna zamordowana w
taki sam sposób ofiara. Wykonaliśmy rozkaz. Naśladowca. Jedynie
my wiedzieliśmy, że to kit. Jedynie my, no i ten człowiek w celi. Zginęło troje
dzieci. W dodatku rzuciliśmy na pożarcie niewinnego człowieka – ukradliśmy Temidzie
wagę i zdarliśmy opaskę z jej oczu, by wskazać winnego. Spójrz, bogini
sprawiedliwości, to on, to on.
Więzienie jest
przedziwnym miejscem. Pełnym szumowin, gangsterów, złodziei i drobnych
rzezimieszków, ale zgadnijcie, jaki kodeks kieruje każdym z nich. „Nigdy nie krzywdzimy
dzieci, dzieci są nietykalne”. Co może więc stać się z człowiekiem zesłanym
między drapieżne bestie, człowiekiem, który został skazany za zbrodnię tak
ohydną, że nawet najgorsi z najgorszych takich nie tolerują? Piekło, czeka go
piekło. Jeśli przeżyje. Dwadzieścia pięć lat piekła wyłącznie dlatego, że
policja i prokurator wymusili przyznanie się do winy. Oto co mogą zdziałać
pięści i dwie noce w areszcie z ambitnymi policjantami. Właśnie to. Człowiek
jest tak wyczerpany psychicznie i fizycznie, że przyznałby się do wszystkiego,
czego byśmy tylko chcieli.
Przesłuchania. Nigdy
ich nie lubiłem. Gra w dobrego i złego glinę nie była dla mnie, ale nie musiała
być. Mogłem spokojnie patrzeć na wyręczających mnie policjantów, specjalistów
od rozmów, gdyż to po drugiej stronie trzeba być twardym, to tam nie można
pęknąć. Tyle że on pękł. Przyznał się, a wystarczyło wytrzymać do procesu.
Wiedzieliśmy, że zeznania są nieprawdziwe. Lecz kogo to obchodziło? Zadanie
wykonane. Piekło dla niego, kariera dla nas. Zapewne te dwie noce w areszcie, w
porównaniu z latami w pierdlu, wydają się dla niego niczym. Cóż, sam się
przyznał, jego wina. Wystarczyło wytrzymać do procesu.
Sprawiedliwość nie
jest najważniejsza, nigdy nie była.
A gdzie jest prawdziwy
Zabawkarz? Gdzie jest ten popieprzony skurwiel?
Kogo to obchodzi, skoro
po trzeciej ofierze nastąpiła cisza? Nie było więcej zwłok, nie było zgłoszeń o
zaginionych dzieciach, a media wreszcie dały sobie spokój. Może więźniowie też,
może…
Wampir z Bytomia,
Skorpion z Pomorza – w Drugiej Rzeczpospolitej pojawiło się ich zbyt wielu.
Nigdy nie sądziłem, że transformacja ustroju przyniesie nam Zabawkarza z
Pobiedzisk. I kto wymyśla te pseudonimy? Czasem dochodzę do wniosku, że przydałby
się ktoś, kto oczyściłby ten kraj z ludzkich śmieci, nawet jeśli miałby to być
człowiek w kostiumie z elastanu. Ulice wciąż wypluwają podejrzany element, a nigdy
– by wyrównać szanse – bohatera. To przykre, ale taka jest rzeczywistość.
Zostaliśmy sami.
Dwadzieścia pięć lat byłem
nękany demonami przeszłości. Aż w końcu mnie dopadły. Wezwanie do stawienia się
na przesłuchanie. Jeden skrawek papieru może wywołać lawinę, którą nie sposób
zatrzymać. Bo nagle prokurator generalny nakazał sprawdzanie kontrowersyjnie
rozstrzygniętych spraw. Tych, które wzbudzały emocje i protesty. I stąd ten
papier. Mają przesłuchać wszystkich związanych z tamtą sprawą, z Zabawkarzem.
Dlaczego? Z powodu niewystarczająco twardych dowodów. Kurwa, serio? A były w
ogóle jakieś? To jasne i dla mnie, i dla reszty powiązanych z tym śledztwem, że
oskarżony opuści więzienie. Nawet jeśli wrobiliśmy niewinnego człowieka, nawet
jeśli nie był Zabawkarzem, to, do kurwy nędzy, osoba, która przeżyła tam tyle
czasu… zdążyła stać się zbrodniarzem. To jednak nie jest najgorsze. Oddanie zwykłego
zjadacza chleba w ręce największych mend oraz jego przemiana w ludzki wrak może
nie być tym, co najgorsze. Uwierzcie mi, nie jest. Wiem coś o tym. Kiedy
niewinny człowiek siedzi za kratami, musi walczyć o swoje wyjście. Niestety
łatwo jest wsadzić kogoś do więzienia, lecz trudno go z niego wyciągnąć, nawet
gdy prawda próbuje wypełznąć na jaw. Miną miesiące, zanim wyjdzie na wolność, zanim
znów będę mógł go oskarżyć. Najgorsze jest to, co zobaczyłem dzień po otrzymaniu
wezwania na przesłuchanie.
On wrócił. Zabawkarz
wrócił do Pobiedzisk. Człowiek, którego złamało więzienie, maltretowany, bity,
gwałcony, w końcu pękł i stał się tym, za kogo go uważano. Zaakceptował
potwora, którego mu wmówiliśmy.
I gdyby tylko żył na
wolności, byłby oczywistym tropem, ale on siedział, on jeszcze siedział. A to
oznaczało wyłącznie jedno: prawdziwy Zabawkarz postanowił wrócić. Po dwudziestu
pięciu latach…
Dlaczego teraz?
Rozdział 1
Demony przeszłości
– Kurwa…
Otworzył oczy, trzęsąc się z zimna. Kołdra była cienka, a
ostatnie noce chłodne – wreszcie zawitała do Polski ta złota jesień, o której
wszyscy tyle mówili. Na dworze panowała jeszcze ciemność. Mógłby to być równie
dobrze poranek, jak i noc, słońce bowiem nie wstawało zbyt szybko.
Skulił się pod kołdrą, chcąc na siłę przedłużyć sen, lecz ten
nie powrócił. W końcu wymacał leżący na parapecie, przy którym miał ustawione
łóżko, telefon. Palce poczuły chłód przedzierającego się z zewnątrz powietrza.
– Kurwa mać! – krzyknął do poduszki, kiedy pomimo kilkakrotnego
wciskania przycisku ekran telefonu się nie zaświecił. Komórka była rozładowana.
Nie miał wyboru. Owinął się kołdrą i wstał. Na nogi włożył
znoszone już kapcie z podeszwą cienką niczym kartka papieru. Brakowało mu siły,
by iść, więc szurał nogami, przemierzając pomieszczenie aż do drzwi, gdzie
zostawił ładowarkę. Tam również znajdowało się jedyne wolne gniazdko, tak w
pokoju, jak i w całym mieszkaniu. Umiejscowione zostało w kącie przy futrynie,
co uważał za najwyższy szczyt głupoty. Gdyby tylko wiedział, kto jest za to
odpowiedzialny, wsadziłby go do aresztu.
Nosił imię Feliks. Przez większość życia go nie cierpiał, ale
teraz, kiedy czas zaczął go doganiać, przestało mu przeszkadzać. Człowiek z
wiekiem potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego – to powszechna umiejętność – od
błahych spraw po najtragiczniejsze wydarzenia na świecie. Ze starością
przychodzi zmęczenie, z nim natomiast obojętność. To, co kiedyś denerwowało,
dziś nie ma znaczenia.
Był policjantem. Miał za sobą trzydziestopięcioletnią służbę,
a jako jeden ze starych wyjadaczy nie chciał przejść na emeryturę. Urodził się gliniarzem
i chciał nim umrzeć. Najbardziej związany czuł się właśnie z tą częścią swojego
życia. Choć była w zasadzie jedyną. Do służby wstąpił w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym trzecim roku, mając dwadzieścia osiem lat, po studiach i trzyletniej
pracy w budowlance. Potem dwa lata pracował w Łodzi. Tam szybko zdobył zaufanie
i uznanie przełożonych. Nie musiał długo czekać, aby znaleźć się w Warszawie,
gdzie został przeniesiony na prośbę jednego z ówczesnych komendantów. Dzięki
wykształceniu, a przy tym ponadprzeciętnej inteligencji i – co najważniejsze – umiejętności
czytania ludzkiego charakteru, szybko piął się po szczeblach kariery. Jego
moralność w obliczu wielkiej ambicji wydawała się niepotrzebna, dlatego nie
zwracał na nią zbyt wielkiej uwagi. Chociaż nie był fanem metod, które stosował
aparat bezpieczeństwa PRL-u, nie przeszkadzało mu to aż tak bardzo, by nie stać
się częścią systemu.
Nie do końca był pewien, jak udało mu się przebrnąć przez te
wszystkie lata, na nikogo nie donosząc, w dodatku awansując przy każdej
możliwej okazji. Nie, dobrze to wiedział. Miał jeden talent, dar. Bardzo cenny.
Dzięki niemu otrzymał nawet ksywkę – Kozioł. Pomimo że był świetnym milicjantem
z wydziału kryminalno-śledczego, od razu, gdy otrzymywał polecenie znalezienia kogoś
pasującego na sprawcę, bez trudu go znajdował. Był tym, który dostarczał
idealnego kozła ofiarnego, to był jego dar. Często łapał prawdziwych
zbrodniarzy, lecz czasem mieli pozostać na wolności. Takie były rozkazy, a w
tamtych czasach każdy je skwapliwie wypełniał, zwłaszcza kiedy pochodziły z
samej góry, i to nie tej w komendzie głównej.
Nie było ich wielu, zaledwie piątka poszła siedzieć za czyny,
których nie popełniła. Piątka ludzi wystarczyła, by stał się ważną figurą
jeszcze przed transformacją ustrojową w kraju. Gdy tylko udało mu się przejść
lustrację, znalazł się w pociągu do Poznania. Jechał do miasta, w którym miał
zacząć pracę na rzecz świeżo powołanej służby – policji.
Niełatwo odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale jemu nie
sprawiło to trudności. Czytał ludzi, dzięki czemu bez problemu mógł wpasować
się w nieznane otoczenie. Nie zmieniono mu wydziału, nadal miał zajmować się
sprawami kryminalnymi, których wówczas nie brakowało. Jedyne, co nie potoczyło
się po jego myśli, to przydzielony partner. Choć ściślej mówiąc – on był
przydzielonym partnerem, natomiast jego bezpośrednim przełożonym została
kobieta.
Macając ścianę, doszedł do zamkniętych drzwi. Przykląkł, by odszukać
leżącą gdzieś w pobliżu ładowarkę. Nie zapalał światła, bo nie chciał ryzykować,
że się rozbudzi; w końcu nie był nawet pewien, która była godzina. Złapał
cienki kabel, którego końcówkę wcisnął do telefonu. Jeszcze tylko gniazdko.
Badał ścianę nad listwą i znalazł. Podłączył komórkę do prądu. Ekran zaświecił
jasnym kolorem. Czekając, aż pokaże się na nim godzina, oparł się o ścianę i
swobodnie opadł na podłogę.
Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Dopiero
teraz zaczął dostrzegać delikatne smugi światła ulicznych latarni, wpadające
pomiędzy listwami niezaciągniętej do końca żaluzji. Nagle do niego dotarło, że widzi
wszystko tak szczegółowo, jakby za oknem panował już dzień, a przecież nadal
było ciemno. Żółtoblade światło wdzierało się do pokoju, odkrywając jego
skromne wyposażenie. Mężczyzna rozejrzał się po małym pomieszczeniu. Za każdym
razem, gdy to robił, na pocieszenie myślał: „Ciasne, ale własne”.
Znajdowało się tutaj jednoosobowe łóżko, idealnie wpasowane –
po obu stronach zostało niecałe pięć centymetrów do ściany. Stało przy oknie,
pod którym wisiał także wąski kaloryfer, ten stary, żeliwny. Od drzwi do łóżka
było pięć niewielkich kroków; niezbyt to duża przestrzeń dla wystroju wnętrza.
Chcąc nie chcąc, Feliks stał się minimalistą. W pokoju zmieścił jeszcze małe
biurko, ustawił je tuż przy łóżku, obok którego leżały porozrzucane książki. Nie
znalazło się tu miejsce na nawet niewielką szafę. Na ścianach było prawie
pusto, gliniarz nie należał bowiem do fanów wieszania obrazów, zdjęć czy choćby
krzyżyka. Jedynie nad biurkiem wbił gwóźdź, by wieszać swoją odznakę.
Na biurku panował porządek. To jedyne uprzątnięte miejsce,
ponieważ tu trzymał akta spraw, nad którymi aktualnie pracował. Zazwyczaj chodziło
o jedno śledztwo w danej chwili, ale czasami zdarzało się więcej, zwłaszcza gdy
niektóre były ze sobą powiązane. Dziś biurko świeciło pustką, bo dzień
wcześniej Feliks rozwiązał sprawę zaginięcia kobiety. Okazało się, że wcale nie
zaginęła. Jej ciało spoczywało w przydomowym ogródku. W dziewięciu na dziesięć
przypadkach morderstw sprawcą okazywał się ktoś z najbliższych ofiary. I tak
też było w tym przypadku: mąż zamordował żonę. „To takie banalne. Idioci nie
powinni sięgać po nóż” – tymi słowami stary glina zakończył dochodzenie.
Puste biurko nie
pozwalało mu spać spokojnie. Kiedy znikały z niego teczki, nie potrafił
przespać całej nocy. Spokojny sen pojawiał się wyłącznie w obliczu kolejnej
zbrodni, co uważał za chore, lecz jedynie to pozwalało mu jakoś funkcjonować.
Dlatego nie odszedł na emeryturę, pomimo przekroczenia sześćdziesięciu wiosen
został na służbie. Wiedział, co go czeka zamiast odpoczynku – żałość i lęk.
Za każdym razem, gdy
biurko robiło się puste, nawiedzała go sprawa sprzed lat, więc dbał o to, by
zawsze trzymać na nim jakieś teczki. Nie miał jednak wpływu na to, co zrobi
komendant, mówiący to samo po każdym śledztwie: „Odpocznij, przyda ci się”; „Nikt
nie powinien spędzać tyle czasu z morderstwami”. Nie wiedział, co się dzieje w
dni wolne od śledztw: Feliks budził się wtedy w nocy, wystraszony i przemoczony
potem. To w takie noce sen był jego największym wrogiem.
Telefon zawibrował i wreszcie
się włączył. Na ekranie widniała godzina 2:33. Odłożył komórkę i oparł głowę o
ścianę. Przez krótką chwilę patrzył w sufit, na którym – mimo panującej za
oknem ciemności – dostrzegł delikatne pęknięcia. Wyciągnął dłoń, by dosięgnąć
włącznika. Żółte światło zwisającej bezwładnie na kablu żarówki rozświetliło
szare ściany pokoju, który w jej nikłym blasku zdawał się mniejszy niż w
rzeczywistości.
Dopiero teraz, gdy z
pomieszczenia została wygnana ciemność, stary policjant zdobył się na
spojrzenie ku stosowi książek. Znajdowało się tam coś, czego próżno można by szukać
w mieszkaniu dorosłego mężczyzny. Był to prezent, który otrzymał dawno temu –
jako przypomnienie o jego porażce i zatraconej duszy. Pluszowy miś, taka
niewinna i pełna ciepła zabawka. W styczniu dziewięćdziesiątego czwartego roku
znalazł go przed drzwiami swojego mieszkania. Mieszkania, gdzie żył szczęśliwie
z pierwszą żoną i córką. Dobrze wiedział, kto go tam zostawił, i właśnie
dlatego zachował upominek.
Pluszak miał niecałe
pół metra wysokości, był brązowy z różowymi uszkami i żółtym brzuszkiem. Spośród
wszystkich innych tego typu miśków wyróżniał się jednym szczegółem: ktoś go ręcznie
przerobił. Na mordce zamiast uśmiechu widniał ogromny smutek, a czarne oczka zastąpiono
czerwonymi ślepiami. Pod łapką, z prawej strony, pozostał także ślad czarnej
nitki, która nijak nie pasowała do reszty. Chociaż Feliks czuł, że powinien
rozpruć zabawkę, nigdy tego nie zrobił. Przez prawie dwadzieścia pięć lat
trzymał ją blisko siebie i nie pozwalał się nią bawić żadnemu ze swoich dzieci.
Misia ustawił tak, by
witał go za każdym razem, kiedy gliniarz pojawiał się w drzwiach pokoju. To tutaj
mężczyzna siedział w tę bezsenną noc. Otulony kołdrą, nie ruszając nawet jednym
mięśniem, przyglądał się maskotce i czekał, aż wstanie słońce i przerwie jego
mękę. Patrzył w te plastikowe ślepia, jakby chciał znaleźć w nich żywą istotę.
„Odpocznij sobie”,
pomyślał i zaśmiał się cicho, gdy na zegarku zobaczył równo trzecią. Słowa
komendanta wydały mu się głupim żartem, pozbawionym sensu i humoru.
Musisz
wstać – usłyszał głos w swojej głowie.
Nie był to jego głos,
brzmiał inaczej, mechanicznie, jakby nie należał do człowieka. Spojrzał na
misia, lecz ten, wpatrzony w niego, tkwił nieruchomo w tym samym miejscu.
– Wiem, już się
podnoszę – powiedział głośno Feliks, chwytając się za głowę. Podrapał się po
niej mocno i energicznie, licząc, że to go rozbudzi i sprawi, że głos więcej
nie przemówi.
Wstał, po czym rzucił kołdrę
na łóżko. Piżama w paski bardziej przypominała więzienny uniform niż koszulę
nocną. Była długa i bawełniana, spełniała swoje zadanie, choć w bezsenne noce
nawet ona nie ogrzewała zbyt dobrze. Otworzył drzwi, a wówczas blade światło
wylało się na pokój, który można by uznać za salon, tyle że nie posiadał okna i
był niewiele większy od tej tak zwanej sypialni. Trzymał w nim pudła z
rzeczami, dokupił niewielką kanapę i mały telewizor, stojący teraz na podłodze.
Po lewej stronie miał kuchnię z lodówką, kuchenką gazową i oknem nad stołem wielkości
dwóch taboretów. Nie było tu drzwi, więc światło z zewnątrz mogło wpadać także
do salonu. Po prawej stronie wychodził z pomieszczenia dwumetrowy korytarz, który
raczej można było uznać za część pokoju gościnnego. Na lewo znajdowało się
wejście do łazienki. Umywalka często była zapełniona brudnymi naczyniami. W
szafce nad nią trzymał szczoteczkę, maszynkę do golenia i inne podstawowe rzeczy
do higieny. Dzięki temu, że administrator budynku zamontował – zamiast wanny – prysznic, znalazło
się miejsce, by zmieścić tu pralkę, co nie było wcale takie łatwe, a z czasem obecność
urządzenia stała się uciążliwa. Wciśnięte między klozet i prysznic sprawiało,
że niełatwo było usiąść na sedesie. Z jednej strony ściana, a z drugiej pralka.
Za każdym razem czuł się, jakby miał być zaraz zmiażdżony – niczym Han Solo w
zgniatarce śmieci w Nowej nadziei.
3:05. Nie opłacało się
wracać do łóżka. Budzik miał przecież zadzwonić za niecałą godzinę. Miał dzień
wolny, lecz ponad trzydziestoletniej rutyny nie da się wyplenić tak łatwo. Nie
zamierzał odsypiać nieprzespanych lat, nawet jeśli bycie przytomnym nie
przynosiło mu zbyt dużo opcji na spędzenie dnia. Odnosił wrażenie, jakby poza
pracą w ogóle nie istniał.
Na kuchence postawił
do połowy pełny czajnik, a po chwili zabłysnął pod nim niebieskawy płomień.
Puszka z kawą była prawie pusta, przesypał więc resztę bezpośrednio do kubka.
Odpalił ostatniego papierosa, który tkwił samotnie w leżącej na linoleum obok
lodówki paczce. Nie zaciągał się. Odłożył go do popielniczki, by delikatnie się
tlił i zadymiał pomieszczenie. Przez prawie dziesięć lat nie spalił całego
papierosa, jednak nie potrafił pożegnać się z zapachem. Lubił go. Dym, dla wielu
ohydny i odrzucający, jemu przynosił wręcz ukojenie. I miał jeszcze jedno, odkryte
przez Feliksa dawno temu, zastosowanie: tępił zmysł węchu. Po tylu latach pracy
z trupami i wonią krwi, którą później glina czuł już wszędzie – w domu, na dworze
czy w galeriach handlowych – po prostu wszędzie, nawet na posterunku,
potrzebował czegoś, co go zniweluje. Dopiero po jakimś czasie do niego dotarło,
że to on jest przesiąknięty smrodem zwłok, choć nikt inny go na nim nie
wyczuwał. Papierosowy dym zdawał się maskować ten odór dosyć dobrze.
W kuchni dało się
słyszeć delikatny gwizd, który powoli zaczął przybierać na sile, aż w końcu
rozbrzmiał w całym mieszkaniu. Mężczyzna wpatrywał się w wylatującą z czajnika parę,
jakby nie wiedział, że woda się zagotowała. Hałas, jaki powodował imbryk, był
dla niego ledwo słyszalny, nawet świst wiatru byłby głośniejszy. Po krótkiej
chwili wpatrywania się w parę uszy Feliksa wreszcie zarejestrowały irytujący
dźwięk. Policjant zeskoczył z taboretu i wyłączył gaz. Rączkę czajnika
przewinął ręcznikiem kuchennym i wlał wrzątek do kubka.
Lubił ten moment, ale nie
bardzo wiedział dlaczego. Moment zalewania ciepłą wodą czarnej kawy, gdy jej
zapach uwalnia się i wypełnia całą kuchnię. Może to właśnie przez ten aromat? Intensywny
i pobudzający. Może to właśnie on sprawiał, że poranna kawa była czymś więcej
niż tylko zwykłym rytuałem przed pracą? A nie, dziś miał wolne, znów o tym
zapomniał. Delikatnie przemieszał napój i odstawił kubek na bok, żeby fusy
powoli opadły na dno, a kawa była gotowa do wypicia.
W kuchennym oknie nie
miał żaluzji. Spoglądanie na ulice koiło nerwy, zwłaszcza po takich nocach jak
ta. Nieprzespanych, tych, w które wkradał się koszmar sprzed lat. Puste ulice
miały w sobie coś poetyckiego, może i nawet romantycznego. Czyż nie każda
historia miłosna prędzej czy później ląduje na pustej ulicy, pod niebem pełnym
gwiazd, w blasku księżyca lub świateł ulicznych latarni? Czuł ten romantyzm,
lecz poznał też drugą stronę medalu. To, co zdarza się poza światłami latarni,
tam, gdzie panuje bezwzględny mrok, a pusta ulica zostaje jedynym świadkiem. To
w sumie nawet smutne: jedno spojrzenie za okno, a tyle emocji. Najbardziej
spośród nich przebijała się samotność.
Feliks zaśmiał się
cicho nad swoim losem.
„To zabawne, że w
zależności od sytuacji różnie postrzegamy tę samą sprawę lub że widzimy wyłącznie
to, co chcemy zobaczyć”, pomyślał, odwracając wzrok od ciemnej ulicy. Chwycił
kubek i wziął łyk gorącej kawy. Nie smakowała tak dobrze, jak pachniała.
Otworzył lodówkę. Może
i nie był głodny, ale w myśl starej zasady – śniadanie to najważniejszy posiłek
dnia – postanowił coś w siebie wmusić. Półki były niemal puste. Jakieś warzywa,
trochę wędliny, ser i karton mleka – nie najlepszy przykład piramidy
żywieniowej. Może policjant nie wyglądał na rozgarniętego, ale taki był, i
jedyne, czego nienawidził tak jak zbrodni, to marnowania żywności. Dlatego za
każdym razem w sklepie spożywczym kupował absolutne minimum, tylko to, do czego
był przekonany, że trafi na jego talerz. Śniadania często jadał w drodze do
pracy lub w komisariacie, a więc w taki dzień jak ten, dzień wolny, natrafiał
na pustkę. Całe szczęście, że na to też był przygotowany. Wyciągnął mleko, a z
szafki nad kuchenką wydobył miskę i płatki śniadaniowe. Wsypał niewielką ilość
do miski i zalał zimnym mlekiem. Podgrzewanie go uważał za głupotę, bo płatki
traciły naturalną kruchość i zamieniały się w papkę, a ta nadawała się co
najwyżej do muszli klozetowej.
Kawę dopił dopiero
wtedy, gdy zniknął ostatni płatek z miski i nie została w niej nawet kropelka
mleka. W międzyczasie papieros zgasł, pozostawiając po sobie tylko popiół i
unoszący się w kuchni zapach. Mężczyzna chwycił popielniczkę i poszedł z nią na
kanapę do salonu. Postawił ją obok, po czym wziął do ręki laptop, który leżał przed
nim na taborecie, służącym mu za stół do posiłków podczas oglądania telewizji.
Po włączeniu
przeglądarki internetowej od razu pojawił się profil na Facebooku. Nie strona
startowa, a konkretny profil. Na głównym zdjęciu była kobieta o długich czarnych
włosach, a na jej barkach siedział mały chłopiec. Mógł mieć cztery, może pięć
lat. Feliks mimowolnie się uśmiechnął. „Wyrosłaś na piękną kobietę, córeczko”, stwierdził
w myślach i szybko posmutniał, kiedy dojrzał obok imienia nazwisko. To nazwisko
panieńskie jej matki, z którą nie rozmawiał od lat. Małgorzata Szytma. A pod tym
komunikat, że policjant oczekuje na przyjęcie zaproszenia. Już od kilku
tygodni. Najechał kursorem na galerię zdjęć. Znów zobaczył to, co widział
wczoraj wieczorem: brak fotografii w albumie. Mógł jedynie oglądać małą
miniaturkę zdjęcia profilowego… Robił to każdego dnia.
Zatrzasnął laptop.
Opadł na oparcie kanapy.
Wciąż była noc. Co mógł robić o tej godzinie? Otworzył znowu komputer i wolno wpisywał
kolejne litery. Szytma. Wyłoniło się kilka podpowiedzi, wybrał drugą, zaraz pod
profilem córki. Jego pierwsza żona i – jak to zawsze zwykł mówić – prawdziwa
miłość. Justyna Szytma nosiła kiedyś jego nazwisko, lecz to było dawno temu. Galeria
z fotkami nie była zablokowana. Oglądał każde zdjęcie. Widział kobietę, która
wyglądała znacznie lepiej, niż pamiętał. Dzielił ją zaledwie rok od
sześćdziesiątki, a zdawało się, jakby co najmniej dziesięć.
Zatrzymał się na fotografii
z wesela córki, na które nie został zaproszony. Była żona wyglądała naprawdę pięknie.
Już od dawna przestał sobie wyrzucać, że chciałby móc ją tulić, całować…
Postawił laptopa na taborecie z włączonym zdjęciem Justyny w pięknej kreacji
wieczorowej. Pragnął jej, a skoro pozbył się wyrzutów sumienia, nie poczuł się
źle, wkładając rękę do spodni. Przez chwilę patrzył na fotografię, by się
pobudzić, a gdy poczuł rosnącego penisa, odchylił głowę i zamknął oczy.
Wyobraził sobie czasy, kiedy byli razem… Jednak mimo że ruszał dłonią coraz
szybciej, czuł, jak podniecenie mija. Uniósł powieki i spojrzał na sufit.
– Super, ten też –
powiedział cicho, widząc popękaną i odchodzącą farbę.
Ponownie przymknął
oczy, ale zanim zdążył odpłynąć myślami, w mieszkaniu rozbrzmiał dźwięk
dzwonka. Zasłonił z niedowierzaniem twarz.
– Ja pierdolę! – krzyknął.
Wstał z niechęcią, ale
jednocześnie odczuwał ulgę. Przeszedł do sypialni i usiadł przy ładującym się
telefonie. Na wyświetlaczu zobaczył to, czego się spodziewał: komendant. Na
twarz wypłynął mu lekki uśmiech.
3:37. Odebrał. Nagle poczuł
w ustach coś dziwnego: jakby przez cały tydzień szedł przez pustynię, nie mając
przy sobie butelki wody. Jeszcze nigdy nie zaschło mu tak w gardle, ledwo mógł
coś powiedzieć.
– Halo? – odezwał się
zachrypniętym głosem, co sprawiło mu nieprzyjemny ból.
– Nie śpisz?
Głos w słuchawce
wydawał się podenerwowany i mocno pobudzony. Feliks pokręcił jedynie z
zażenowaniem głową, zniesmaczony absurdalnością pytania. Po kilkusekundowej
ciszy rozmówca przemówił ponownie:
– Oczywiście, że nie
śpisz, przecież odebrałeś. Kurwa… Okej, słuchaj, wiem, że masz wolne i kazałem
ci odpocząć, ale jesteś nam potrzebny.
– Dobra – odpowiedział
bez zastanowienia policjant, choć w myślach wyrzucił z siebie wiązankę epitetów
pod adresem komendanta. Gdyby nie zmusił go do wolnego, dziś miałby wyspanego
oficera, a tak… dostanie pracoholika pozbawionego wewnętrznego spokoju i maski zrównoważonego
gliny.
– Nie ma czasu do
stracenia, musisz jechać prosto na miejsce… – Na moment zgubił się zasięg. –
Rozumiesz?
– Co? Czekaj! Coś
przerwało. Gdzie mam jechać? – zapytał coraz bardziej rozbudzony Feliks, już
bez suchości w ustach.
– Na rynek w
Pobiedziskach. Jak tylko się tutaj ze wszystkim uporam, przyślę ci kogoś do
pomocy. Wiem, że wolisz pracować w pojedynkę, ale jeśli jest tak źle, jak mi
powiedziano, to wierz mi, kurwa, potrzebujesz pomocy. – W głosie komendanta
przez krótki moment można było wyczuć nutkę strachu, co było prawdziwą nowością.
– Pobiedziska? Nie
byłem tam od…
– Wiem, ale nie mamy
wyjścia, to musisz być ty – odparł. – Prześlę ci resztę informacji – dodał i
rozłączył się.
„To musisz być ty”. Słowa
zaczęły wwiercać się w jego umysł i przez cały czas, gdy się ubierał, nie mógł
ich wyrzucić z głowy. To musisz być ty,
to musisz być ty, to musisz być ty… W końcu nie był to już głos przełożonego,
lecz znów ten dziwny, mechaniczny.
Szybki zimny prysznic
przerwał wywołaną przez komendanta karuzelę myśli. Raptem nastała cisza,
zupełna pustka, ale było w niej coś pocieszającego, bo dawała znak, że jeszcze
nie zwariował i jest w stanie wejść w kolejną sprawę.
Czarne włosy, na
których pojawiły się już białe pasma, zaczesał do tyłu. Było zimno,
przynajmniej o tej porze, więc włożył jeansy, które sprawdzały się o poranku, i
pogniecioną koszulkę, a na nią wiśniowy sweter. Zarzucił jeszcze skórzaną
kurtkę. Był gotowy.
Wiążąc buty,
przypomniał sobie o najważniejszym. Ze ściany w sypialni ściągnął powieszoną na
gwoździu odznakę. Wisiała nad pustym biurkiem. Spojrzał na nie i uśmiechnął się
szyderczo – jak wtedy, gdy rzuca się tekstem, który wygrywa potyczkę słowną. „Dzisiaj
się zapełni” – ta myśl go uspokajała, choć w głębi duszy wiedział, jak bardzo to
jest popieprzone. Dobry sen zapewniało mu czyjeś nieszczęście, ale nie potrafił
się nie ucieszyć. Po prostu chciał mieć zajęcie.
Wychodząc, rzucił
jeszcze spojrzenie na pluszowego misia, który znów wbijał w niego swoje plastikowe
oczka.
To
musisz być ty – usłyszał w głowie po raz kolejny.
– Co to, do cholery,
ma znaczyć? – rzekł do siebie, lecz ciągle patrzył na pluszową zabawkę. A gdy ta
nie odpowiedziała – trochę na nią liczył, co było niedorzeczne – wyszedł, zgasiwszy
światło.
Telefon, portfel,
kluczyki, odznaka, broń, wszystko miał. Poklepał się jeszcze po piersi i
biodrach dla pewności, czy faktycznie niczego nie zapomniał, po czym – nim
wybiła czwarta – opuścił mieszkanie. I to był chyba najlepszy czas, jaki do tej
pory osiągnął, biorąc pod uwagę tempo ogarniania się do pracy.
Mieszkał na drugim
piętrze w kamienicy, która już dawno powinna zostać zburzona, bo nie pomógłby jej
nawet remont. Reprywatyzacja – kolejne piękne hasło demokracji Trzeciej Rzeczpospolitej.
Jak każde dobro niosła ze sobą także chore wypaczenie, nazwane przez media dziką
reprywatyzacją. Odnajdujący się magicznymi sposobami spadkobiercy, sądy
uznające ponad stuletnich akcjonariuszy, remonty kamienic, które doprowadzały
je do jeszcze większej ruiny, niczego nie zmieniając na lepsze, podnoszone
czynsze… I do tego czyściciele kamienic. On był policjantem, miał broń, spokój,
był częścią systemu i prawem. Lecz to wszystko mogłoby ulec zmianie, gdyby
tylko… No właśnie, gdyby tylko system nie był zepsuty. A on, gdyby tylko jego
zastraszani sąsiedzi wiedzieli, czym się zajmował, słyszałby o wszystkich
kłopotach dużo częściej. Na szczęście nie wiedzieli. Za to wiedział administrator
budynku i dzięki temu jego status wraz z czynszem pozostawały bez zmian.
Remonty mu nie wadziły, bo sam bywał rzadko w mieszkaniu, a do pracy wstawał,
zanim robotnicy zaczęli destrukcję budynku. Jedynym minusem był brak ciepłej
wody, ale po tygodniu się przyzwyczajał. Uznał to nawet za całkiem dobrą metodę
rozbudzenia, zwłaszcza kiedy puszka od kawy była pusta. Mieszkał tam od
niedawna –
może od miesiąca –
nie starał się liczyć dni. Nie zamierzał zostać tu na dłużej – i właśnie
dlatego wolał nie angażować się w spory, których nie rozumie i z którymi nic
nie zrobi. Odwracał więc wzrok. Nauczyły go tego lata służby.
Los rzucił go w tę
dzielnicę z powodu klasycznego sporu między kobietą a mężczyzną. Sporu niełatwego
do rozwiązania. Ona uważała, że zerwali, a on, że robią sobie krótką przerwę. W
jego życiu miał trzy tego typu sytuacje – na dość wielką skalę – stąd dwa rozwody i
aktualna separacja. Niezbyt to katolicka postawa, ale przecież z kościołem
także miewał podobne rozstania. To trwało już drugi rok. Ponad siedemset dni
bez rozmów z siłą wyższą – i nie czuł się z tym źle.
Po drugiej stronie
ulicy czekało na niego zaparkowane auto. Jeździł oplem vectrą w sedanie z
generacji C, choć nie produkowano ich od lat. Części były tanie, a samochód
niezawodny, przynajmniej przez większość czasu. Nie palił zbyt dużo, w dodatku
pomimo starego rocznika nadal prezentował się całkiem nieźle. Był raczej
przeciętny, nie dawał powodu do wstydu ani nie wyróżniał się na drodze, co pozwalało
na anonimowość i nieprzyciąganie zbyt dużej uwagi, a przy jego zawodzie to
ogromny plus. Matowy szary kolor dobrze maskował brud. Gdyby Feliks zgodził się
ze swoją drugą żoną i kupił białe auto, pozbawiłby pojazd tej niewątpliwej
zalety. Po rozstaniu przestał dbać o jego wygląd – i ten zewnętrzny, i ten w
środku.
Usiadł na miejscu
kierowcy. W powietrzu uniosła się chmura kurzu. Przekręcił kluczyk w stacyjce i
silnik od razu odpowiedział równą melodią. Tym była dla niego praca silnika:
melodią. Mimo że gówno wiedział o motoryzacji czy o tym, jak działają
samochody, ten dźwięk był czymś pięknym. I to główny powód nieposiadania w
aucie radia –
chociaż gliniarz wiedział, że powinien od czasu do czasu słuchać wiadomości.
Włączył światła, a te ukazały mokry asfalt. Jednak dopiero gdy uruchomił
wycieraczki, dotarło do niego, że kropi. Zdał sobie sprawę, że siedząc przy
oknie w kuchni albo przechodząc przez ulicę, nie zauważył, jak bardzo niespokojne
było tej nocy niebo. Zupełnie jak on. Szyby prędko przysłoniła para z jego ust.
Zanim zdążył sobie z nią poradzić maksymalnie podkręcony nawiew, wrzucił bieg i
ruszył.
4:05. Zostały jeszcze
dwie godziny do czasu korków na głównych ulicach Poznania. Na razie miasto
dopiero budziło się do życia – przynajmniej jego część. Światła pojawiające się w oknach
bloków czy kamienic, pojedyncze osoby w drodze na przystanek, przy tym mocno
ziewające i spoglądające nerwowo na zegarek, i on, stróż prawa jadący poza
granice stolicy Wielkopolski do miejsca, gdzie nigdy nie chciał wrócić. Tak
budził się Poznań.
Minął tabliczkę z
przekreśloną nazwą miasta, co dla niego oznaczało tylko jedno: nie było
odwrotu. Nowa sprawa właśnie stała się realna, mimo że tymczasem nic o niej nie
wiedział. „To musisz być ty”. Słowa te już wcześniej odebrały mu możliwość
wyboru. Chociaż nie, zrobił to przerwany sen.
Około dwudziestu
kilometrów przed Pobiedziskami zgasł prawy reflektor, a pobocze ogarnęła wylewająca
się z pól i łąk ciemność. Droga była pusta, ani jednej żywej duszy.
Mężczyzna przechylił
się, by otworzyć schowek. Nie miał pewności co do zawartości skrytki, więc
postanowił sprawdzić, czy pośród wszystkich śmieci znajdzie się zapasowa
żarówka. Grzebał tam ręką, aż paragony, papierki i skrawki gazet zaczęły
wysypywać się na podłogę. Pośród nich wymacał nieotwarte pudełko prezerwatyw,
jeszcze w folii, przypominające o trwającej ponad miesiąc posusze. Zatrzasnął
ze złością schowek i spojrzał na drogę. Wtem po prawej stronie, jakby znikąd,
pojawiła się sarna. Przez krótki moment – zanim zdążył zareagować, a ona stała
niewzruszona, jakby czuła, że samochód nie zrobi jej krzywdy – myślał, że ma zwidy.
Odbił w lewo, omijając zwierzę. Wtedy auto obróciło się i stanęło na skraju
sąsiedniego pasa. Silnik zgasł, ale światło działającego reflektora pozwoliło mu
ponownie zobaczyć to dziwne stworzenie. Mógłby przysiąc, że spojrzało na niego
i dopiero wówczas uciekło w mrok nocy.
– Kurwa… – powiedział
do siebie, głośno oddychając.
Upłynęło kilka sekund,
nim dotarły do niego wszystkie emocje. Spojrzał na ręce. Trzęsły się na
kierownicy, choć palce mocno ją ściskały. Wreszcie odpalił auto i wrócił na
drogę.
– Tylko tego mi
brakowało. Ogarnij się – bąknął, otwierając okno i zmniejszając temperaturę
nawiewu. Zrobiło mu się dostatecznie ciepło, wystarczyło jedno zwierzę na
poboczu.
Minął już Biskupice
Wielkopolskie, gdy dostał SMS od komendanta. Jeszcze tak dziwacznej wiadomości
od niego nie otrzymał –
a tych nie brakowało. Przełożony bowiem miał problem z wyrażaniem się w piśmie jasno
i zwięźle, często urywał zdania, pozbawiając je sensu. Przez lata służby udało się
Feliksowi złamać jego „szyfr”, więc najczęściej wiedział, o co chodziło w
wiadomościach. Tym razem kompletnie jej nie zrozumiał, nieważne, ile razy by ją
czytał. SMS sprawił, że mocniej wcisnął pedał gazu. Jezdnia była mokra i koła
delikatnie poślizgnęły się na asfalcie, ale przynajmniej krople deszczu
przestały roztrzaskiwać się o szybę sedana.
I w końcu – po
kolejnych minutach jazdy –
pojawiła się ona, tablica z nazwą miasta. Pobiedziska. Dziesięciotysięczne
miasteczko, centrum gminy rozciągającej się od Tuczna aż po Jezierce, a w niej
liczne jeziora, pola i lasy. To miejsce pełne tajemnic, uroku oraz zakamarków,
czekających na to, by ktoś je odkrył. Zapierające dech w piersiach magiczne
krajobrazy… Aż dziw, że jeszcze nie pojawił się malarz, który uwieczniłby to
wszystko na płótnie. Idealna przystań na założenie rodziny, a wszechobecny
spokój przyciągnąłby nawet najbardziej zadeklarowanych miastowych, kochających
metropolie i nieustający hałas. Dla kogoś o mniej kłopotliwej przeszłości, bez dzielonych
z tym miasteczkiem toksycznych wspomnień byłby to dobry kąt do oderwania się od
wielkomiejskiego życia.
Ogarnęło go dziwne
nostalgiczne uczucie. Nagle sobie przypomniał, jak przyjechał tutaj w dziewięćdziesiątym
trzecim roku. Nie widział siebie, żadne obrazki nie pojawiły mu się przed
oczami – to było po prostu odczucie, choć może bardziej świadomość. Z tą
różnicą, że dziś mijał dworzec, jadąc wygodnie główną trasą, a wtedy musiał
wysiąść na peronie. Partnerka, z którą w tamtym okresie pracował, mieszkała
właśnie w Pobiedziskach, a skoro była wyższa stopniem, to jej przypadło auto
służbowe. Zgarnęła Feliksa ze stacji i razem pojechali prosto do komendy. Dziś
te wydarzenia były ledwie wspomnieniem, w dodatku mocno zamazanym. Tylko jedno
z tamtych czasów zdawało się bardzo wyraźne. Ofiary.
W tej pracy widok zwłok
to coś normalnego, wielu twierdzi, że można do nich przywyknąć. I mają rację…
przynajmniej w większości przypadków.
To prawda, że służba w
policji z czasem wyprała go z empatii i współczucia. Część zwłok – ich znaczna część – to zaledwie numerki w
raporcie. Nie miały dla niego ani twarzy, ani imion. Jedynie tak mógł zachować
trzeźwość umysłu i nie dać się zwariować. Każdego dnia spoglądał w mroczne oczy
ludzkiej natury i gdyby dopuszczał do siebie emocje, wystarczyłoby, żeby
mrugnął, a pochłonęłaby go ciemność. Na to nie mógł sobie pozwolić. W młodości
mówiono mu, że pierwsze ciało – zbrodnię – zawsze się pamięta, że każde następne
będzie mu do złudzenia przypominać tamto, lecz tak się nie stało. Wyrzucił je z
pamięci tuż po zamknięciu śledztwa. Tak samo było z następnym i następnym.
Zapomniał nawet twarzy mężczyzny, tego jedynego faceta, którego śmiertelnie
postrzelił, jak też kobiety, której nie zdołał uratować. Rabunek – poszło niezgodnie
z planem przestępcy. Osiedlowy spożywczak, ekspedientka, zamaskowany złodziej i
on, wracający ze służby stróż prawa. Jedyny wyszedł z tego sklepu bez szwanku – resztę zapakowano do
plastikowych worków.
Nie była to
spektakularna wymiana ognia niczym kadr z zachodnich filmów akcji.
Jak każdy policjant
nie zawsze mógł wrócić do domu na czas, by utulić córkę przed snem i położyć
się obok żony. Po trzecim dniu z rzędu na służbie myślał już wyłącznie o jednym:
żeby kupić ulubione płatki swojej córeczki i zjeść z nią przed szkołą śniadanie.
Zmęczenie i roztargnienie, spokój i ulga, że skończył wreszcie służbę – to
towarzyszyło mu w sklepie. Wybierał płatki w alejce, gdy do środka wszedł
zamaskowany mężczyzna. Feliks nawet o nim nie wiedział, był po prostu klientem wybierającym
rodzaj płatków śniadaniowych. Może i słyszał jakieś przekleństwa, a może i
groźby, lecz jego zmęczony umysł nie przetwarzał tych informacji. Obudził się w
momencie, w którym z półki zleciało jedno opakowanie. Złodziej musiał być
płochliwy albo niedoświadczony, bo od razu pociągnął za spust. Gdy huk rozniósł
się po sklepie, Feliks natychmiast zareagował, nie zawahał się ani chwili.
Wystrzelił zaledwie raz w pozycji klęczącej zza półki z płatkami. Kula trafiła
napastnika w głowę. Ten celny strzał zaskoczył nawet starego glinę – na strzelnicy nigdy
nie był prymusem. Następne pół godziny spędził na tamowaniu krwi u
ekspedientki. Oberwała w szyję. Choć rana wyglądała na powierzchowną, krew nie
chciała przestać płynąć. Życie ulatywało z kobiety z każdą chwilą, a kiedy pomoc
dojechała na miejsce, już nie żyła. Mogła mieć jakieś czterdzieści lat, a zamaskowany
złodziej niecałe osiemnaście. Jak się później dowiedział, chłopak był synem
ekspedientki – stąd
kłótnia. Musiała poznać, kto kryje się za czarną kominiarką, więc próbowała ustawić
syna do pionu.
Przez kilka dni nie potrafił
wyzbyć się myśli, że może gdyby nie zrzucił tej paczki na ziemię, wszystko
potoczyłoby się zupełnie inaczej… Lecz ten szczegół zachował dla siebie,
wyrzucił go z pamięci po miesiącu. Poczucie winy to największy wróg policjanta,
a on nie chciał się wtedy z nim mierzyć. Trudna młodzież, samotna matka, zła
okolica – to niektóre z wyrażeń, które pojawiły się w raporcie. „Przynajmniej
nikogo nie zostawiła”; „Nie musimy nikogo zawiadamiać”; „Byli sami, nie mieli
nikogo”. Nikogo, nikogo, nikogo… – oto najczęściej powtarzane przez
kolegów w komendzie słowa. Mieli rację. Ot tak zniknęło z powierzchni ziemi
dwoje ludzi, a nikogo to nie obeszło, więc i Feliks przestał się przejmować.
Niejeden gliniarz by
się załamał, zmywając krew ze swoich rąk ze świadomością, że broń, która miała
ratować ludzi, zawiodła. On nie miał czasu na załamanie, już po miesiącu został
wysłany ze swoją partnerką do rozwikłania zagadki zaginięcia w małym miasteczku
dwójki dzieci. Pobiedziska. Jego szef uznał, że to pozwoli mu się podnieść i
odkupić winę w swoich oczach. Ale czy uratowanie jednego życia mogło wymazać
grzech odebrania innego? Tego pytania nikt nie chciał sobie zadać, a raczej
nikt nie chciał poznać na nie odpowiedzi.
– Jezu, naprawdę?
– burknął poirytowany, gdy na sygnalizacji paliło się czerwone światło.
Zatrzymał się. Jako obrońca
prawa sam też powinien go przestrzegać. Ustawił się na pasie do skrętu w prawo.
Widział stąd otwarty przejazd kolejowy, a za nim gładki asfalt i odnowione
budynki. Zupełnie inaczej niż w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku.
Miasto monitorowane – taką tabliczkę
można aktualnie spotkać w większości polskich miast. Kamery są przydatne. Wielu
niezbyt rozgarniętych złoczyńców łapie się na pierwszych lepszych,
rozstawionych w najbardziej widocznych miejscach, ale są i tacy, którzy unikają
obserwowanych miejsc, nawet tych najmniej oczywistych. Technologia czy sieć
informatyczna nie zawsze rozwiążą problemy. I choć faktycznie to czasy, gdzie
zbrodnie wyniesiono na nowy, wyższy poziom, bywa, że trzeba wrócić do podstaw.
Do brudnej, wręcz surowej, pełnej agresji policyjnej roboty. Na ulicy nikt nie
bawi się w dobrego i złego glinę, tu wszyscy są źli.
Na zamyśloną twarz
Feliksa padła smuga zielonego światła. Nareszcie mógł ruszyć. Minął stację
rowerów miejskich, co było niemałym zaskoczeniem. „A więc przed modą nie uchronią
się nawet małe miasteczka”, pomyślał. Zwolnił – nie ze względu na tory, do
których się zbliżał, ale na rozciągający się po lewej stronie lasek. Dawniej
był trochę bardziej zarośnięty, lecz nawet dziś w tej zadbanej wersji wzbudzał
w nim niepokój. Niemal nieruchome liście na gałęziach drzew i prowadząca w
ciemność ścieżka. A wokół cisza. Cisza, która zdawała się przytłaczać bardziej
niż jakikolwiek najgroźniejszy hałas. Aż się prosiło, by coś wyskoczyło z
cienia. Jednak nic takiego się nie zdarzyło, natura pozostała spokojna.
Serce mu przyspieszyło,
kiedy minął rogatki, a zostawił za sobą zdobywające popularność rowery miejskie
i upiorny lasek. W końcu znalazł się w objęciach tego miasteczka, ostatniego
miejsca na ziemi, gdzie chciałby prowadzić dochodzenie. Nic nie wyglądało
znajomo, ale z drugiej strony… dlaczego miałoby tak wyglądać? Przecież to nie
budynki czy ulice zostawiły po sobie piętno, ani nawet nie ludzie, którzy mu
wtedy pomagali, a którzy byli już tylko szarym wspomnieniem, dodatkiem do
sprawy sprzed lat. Taki był los drugoplanowych postaci, nie liczyli się w jego
historii.
4:35. O tej porze w
małych miasteczkach bywa na chodnikach już sporo ludzi. W przeciwieństwie do
Poznania czy innych metropolii mieszkańcy Pobiedzisk musieli poświęcać swój
cenny czas na podróż do pracy, a cierpiał na tym sen. Zaspane twarze, przez
które przemawiała złość, a w myślach nieprzyjemna perspektywa zatłoczonego
pociągu. Miny mówiące, aby trzymać się z dala, że to nieodpowiedni czas na
rozmowę.
„O tej porze nic nie
powinno się dziać, kropka. To pora, kiedy cały świat powinien spać. Bóg za
cholerę jeszcze nie wstał” – przemknęło przez głowę Feliksa. Był coraz bliżej centrum.
Wiedział o tym –
nie dlatego, że pamiętał, lecz dlatego, że zaspane oblicza zastąpiły ożywione
rozmowy. Im dalej jechał, tym więcej ludzi szło od strony rynku, z przejęciem
oglądając się za siebie. Zniknęły wkurzone na świat pojedyncze osoby, teraz
zbierały się w grupki dyskutantów.
Zwolnił. Ludzie
przechodzili przez ulicę, nie zważając na jego auto. Widocznie nowa sprawa już
wzbudzała wielkie emocje u mieszkańców, a to był zły znak. Niełatwo prowadzić
śledztwo w świetle kamer, dlatego zawsze trzymali wszystko z dala od prasy, jak
najdłużej się dało. W erze mediów społecznościowych każda informacja mogła
obejść świat w kilka godzin, a przy takiej liczbie gapiów mogło to potrwać
ledwie kilka minut. Ożywienie społeczne uprzedzało, że już jakiś reporter był w
drodze. Kiepski początek. Nikt nie lubi, gdy patrzy mu się na ręce.
Otwarte okno pozwoliło
usłyszeć kilku głośniejszych mieszkańców. Jeden wspomniał o gwałcie, drugi o
morderstwie, inny o samobójstwie… Jedno było pewne, żaden z nich nie wiedział,
co się stało. Spekulacje, dziesięć różnych wersji wydarzeń. Pobiedziska policja
dobrze wykonała swoją robotę, nie dopuszczając ludzi w pobliże miejsca zbrodni.
Pojawiła się nadzieja, że może jednak uda się zachować informacje z dala od
blasku fleszy.
Nad budynkami unosiły
się niebieskie i czerwone światła. Koledzy z poznańskiej prewencji musieli
dotrzeć przed nim. Niemożliwe było, żeby tutejsza policja mogła stworzyć pokaz
świateł na taką skalę, co znaczyło, że dotarła pomoc – to dobra wiadomość. Miejsce
zostało już pewnie zabezpieczone, a ulice odcięte. I tak też było. Dwóch funkcjonariuszy
zablokowało radiowozem wyjazd z rynku. Stali niewzruszeni przy aucie i nie
pozwalali przejść gapiom.
Pobiedziski rynek otaczała
jednokierunkowa jezdnia, dlatego musiał skręcić w prawo do urzędu gminy, a za
nim w lewo, gdzie spotkał kolejnych dwóch policjantów. Przepuścili go po pokazaniu
odznaki.
– Nie chciałbym mu
zajść za skórę – skomentował jeden z nich.
– To dobrze, takiego
nam tu potrzeba – odparł drugi.
Mówili coś jeszcze,
ale nie słuchał. Dla niego to był nic nieznaczący bełkot.
Poza drogą, którą tu
przyjechał, do rynku prowadziły również trzy inne. Każda z nich została zablokowana.
Już wcześniej to przeczuwał, ale widząc tak zmotywowane służby, stał się pewny,
że to, co zobaczy, będzie bardzo brutalne. Morderstwo wiele mówi o sprawcy – łatwo można odgadnąć jego
motywy, jeśli tylko uważnie spojrzy się na ciało. A on świetnie czytał ludzi,
także tych nieżywych.
Zaparkował przed sklepem,
który mieścił się w kamieniczce. Dojrzał na drzwiach kartkę, a na niej godziny
otwarcia. Poniedziałek – sobota: 6:00–23:00, niedziela: 8:00–21:30. Wywołało to
uśmiech na jego twarzy, trochę szyderczy. „Dzisiaj utargu nie będzie”, pomyślał,
odwracając wzrok. Chwycił telefon i znów otworzył wiadomość od komendanta. Tym
razem na spokojnie czytał każde słowo i nagle się okazało, że SMS był
całkowicie czytelny, jakby napisany przez kogoś innego. Każde zdanie zakończone,
pozbawione błędów ortograficznych i w dodatku z kropkami. Wydało mu się to
naprawdę dziwne.
Patrol
odkrył miejsce zbrodni, nie wiemy, ile jest ofiar. Nie dostaliśmy informacji o
płci, wieku ani czy w ogóle są jakieś zwłoki. Policjanci, którzy byli pierwsi
na miejscu, nie bardzo potrafili się wysłowić. Przygotuj się na wszystko. Czekaj
na techników. Nie daj im zadeptać śladów, ogarnij to! Przesłuchaj tych z
patrolu, sprawdź monitoring, zresztą wiesz, jak to działa.
Poprosiłem
o pomoc dla Ciebie.
Schował komórkę do
kieszeni i wysiadł z auta. Rozejrzał się po rynku – cały był dla niego
miejscem zbrodni. Dojrzał kilku policjantów, jeden z nich machnął do niego. Wieszając
odznakę na szyi, ruszył przed siebie.
„To musisz być ty” – co komendant miał
wtedy na myśli? SMS niczego nie wyjaśnił, jedynie przedstawiał sprawę, a może
nawet jej brak. Czy to jego związana z tym miastem przeszłość była powodem wysłania
go tutaj w środku nocy? W dodatku podczas wolnego. To nie miało sensu.
Szedł, bijąc się z
własnymi myślami, jakby był zdolny wyjaśnić powody postępowania przełożonego.
Co on sobie wyobrażał? Przecież mógł wybrać każdego z jego komendy – byli tam lepsi od
niego, młodsi i sprawniejsi, a ponadto niektórzy z nich wierzyli jeszcze w
skuteczność prawa.
I raptem wszystko
stało się jasne –
znalazł powód. Przeszłość właśnie go dopadła i wyglądało na to, że na dobre.
Kogo zachęciłam do zamówienia tej książki? 😁
Bardzo chcę poznać ciąg dalszy tej historii. 😊
OdpowiedzUsuń